Ludność Bełdna przed wojną i po wojnie była biedna i tylko zamożniejsi
gospodarze mogli sobie zabić świnię. Można było na jarmarku, czy u Żyda Marka kupić
kiełbasy albo słoniny, ale na 1 kilogram trzeba było pracować ciężko cały dzień.
Najczęstszym pożywieniem były:
- ziemniaki z kwaśnym mlekiem lub wodą z marchewką i pietruszką okraszoną skwarkami,
zwaną często "zalewajką" lub "zupą z gwoździa",
- "korpiele" (brukiew biała) gotowana lub pieczona.
Zima spało się dłużej. Wiosną, latem i jesienią, dorośli
wstawali skoro świt. Dzień rozpoczynali odmawianiem "po cichu", na klęczkach
pacierza. Dzieci wstawały później, także zaczynały dzień od pacierza omawianego
"na głos" razem z matką. Po odmówieniu pacierza dorośli zabierali się za
karmienie inwentarza. Kiedy był już nakarmiony, można było zasiąść do śniadania.
Najczęściej jadano tak zwaną "bryję", czyli kaszę z pszennej i razowej mąki
gotowanej na mleku. W czasie ciężkich robót spożywano 5 posiłków dziennie:
śniadanie, II śniadanie, obiad, "juzynę" czyli podwieczorek i kolację. Na
śniadanie, II śniadanie i podwieczorek jadano przeważnie chleb pieczony w domu przez
gospodynię, popijając mlekiem lub białą kawą zbożową. Na obiady w dni powszednie
jadano: żur z ziemniakami (jesienią był on często z grzybami), groch, kapustę z
grochem i ziemniaki, fasolę, kaszę jęczmienną i jaglaną, kluski kładzione na mleku.
W niedzielę jedzenie było inne: na śniadanie do chleba było masło, ser, jajko,
słonina, czasem kiełbasa lub marmolada. W maju do jajecznicy dodawano lubczyku, a
jesienią grzyby. Na obiad był rosół z kluskami, makaronem robionym lub rosół z
ziemniakami. Na drugie danie: pierogi, naleśniki, kasza jaglana z serem, makaron z serem,
jagodami lub jabłkami. Mięso bywało z królika, kogutka gołębia, czasem z kury,
świni czy cielęcia. Porcje obiadowe zawsze dzieliła gospodyni.
Kobiety oprócz gotowania zajmowały się praniem ręcznym,
pieczeniem chleba, malowaniem i ozdabianiem izb, czasem nawet dwa razy do roku , no i
oczywiście wychowaniem dzieci. Kiedy meżczyźni poszli na wojnę, albo do roboty na
Węgry, kobiety musiały chwycić za pług, kosę, wykonać orkę, obsiać pola,
zaprzęgać krowy do "jarzma", a kto miał konia - to i jeździć furmanką.
Przed wojną i po wojnie niewielu ludzi mogło sobie pozwolić na kupno
odzieży, czy obuwia. Były trudności z materiałami i nie było pieniędzy. Chodzono
zatem boso, a do kościoła, czy do szkoły pożyczano butów, a nawet ubrań. Z tego tez
powodu zaczęto we wsi uprawiać len, z którego robiono płótno. Z cienkiego płótna
szyto koszule dla chłopów, sukienki dla dzieci i spódnice. Z grubego zaś szyto
"portki" i "górnice" - coś w rodzaju płaszcza. Dzieci i młodzież i
chłopi do roboty w polu najczęściej nosili ubrania z najtańszego materiału zwanego
"cajkiem". Kiedy sytuacja się poprawiła zaczęto nosić koszule lniane, lepsze
portki (często zwane "rajtkami" z powodu wąskich nogawek), buty z cholewkami
zwane - "warszawiakami". Kobiety nosiły suknie lub spódnice i bluski z długim
rękawem (zwłaszcza do kościoła nie wolno było nosić krótkich rękawów) zapinane na
guziki lub zatrzaski często zwane "kaptonikami" oraz coś w rodzaju serdaka -
bez rękawów, często podszyte zwłaszcza jesienią lub zimą skórkami owczymi lub
króliczymi. Na głowach noszono chustki, mężczyźni zaś berety, mycki lub kapelusze.
|
Często jeszcze jesienią trwała młocka. Odbywało się to
przy pomocy cepów. Było to proste narzędzie do ręcznego omłotu zbóż. Składało
się z dwóch drążków: dłuższego - dzierżaka i krótszego (cięższego) - bijaka,
połączonych rzemiennym wiązaniem. Młócenie cepami było bardzo czasochłonne i zwykle
trwało cały rok. Czynność tę wykonywały dwie osoby uderzając na przemian w
rozścielone na klepisku zboże.
Cepy przetrwały do pozwy XX wieku, potem wyparła je młockarnia.
Dzięki niej można było szybciej młócić zboże, ale angażowało to tez więcej
osób: do rozcinania snopków, zadawania do maszyny, wygarnywania zboża spod młockarni,
odrzucania słomy, wrzucania jej do stodoły lub na stóg itp.
Młocka byłą ciężką pracą . Po skończeniu pracy ludzie schodzili
ze swych stanowisk zakurzeni, umorusani i zmęczeni.
Nie rozchodzili się jednak do domów. Teraz rozpoczynał się wymłocek. Gospodyni
ustawiała przed domem ławę i zastawiała ją obficie. Na stole pojawiały się swojskie
wędliny, kiszone ogórki, świeżo upieczone kołacze. Nie mogło także zabraknąć
gorzałki, która pomagała odkazić mocno zapylony organizm. Następowało wspólne
świętowanie. Znikało gdzieś nagle zmęczenie. Był czas na wspólny śpiew, długie
rozmowy przy świetle księżyca. Tak jak jeszcze przed chwilą ludzi łączyła wspólna
praca, tak teraz łączyła ich radość z jej wykonania. Wymłocek przeciągał się
czasem do późnych godzin nocnych, a nazajutrz wszyscy rześcy i zadowoleni zjawiali się
ranem w kolejnej stodole, gdzie znów warczała młocarnia. |
Kiedy dni były krótkie, a wieczory długie i chłodne,
przystępowano do darcia pierza lub jak czasem mówiono skubania pierza. W każdym domu
hodowano gęsi lub kaczki. Pierze było potrzebne na poduchy i pierzyny, które każda
dziewczyna otrzymywała od matki jako wyprawę ślubną (wiano). Jeśli córek w domu
było kilka, to przygotowanie wyprawy należało zacząć wystarczająco wcześnie. Można
było kupić pierzynę gotową np. u Żyda, ale było to uważane za tzw.
"niehonor". Zatem już w październiku i listopadzie przystępowano do darcia
pierza.
Kobiety i dziewczęta zbierały się w jednym domu i po wieczornym
obrządku skubały pierze. W piecu buzował ogień, ktoś opowiadał jakieś ciekawe
wydarzenia, historie, czasem o strachach i duchach, czasem jak to wśród kobiet bywa - po
prostu plotkowano. Często śpiewano pieśni kościelne, albo ludowe przyśpiewki.
Dość często ten błogi nastrój przerywali chłopcy, którzy wpadali
do izby znienacka, dmuchali co sił w piersiach w pierze. Pióra zaś fruwały po całej
izbie. Nikt się na to nie gniewał. Wiedziano, że to tylko figle. Kiedy skończono
pracę, urządzono tzw. wyskubek. Upieczono placki, kołacze, przygotowano nalewki,
zapraszano chłopców - często muzykanta, ( w Bełdnie był m. in. Kacper Rogala,
Kazimierz Kępa) i tańczono i śpiewano długo w noc. Trzeba było tylko pamiętać, by w
izbie, gdzie tańczono nie było wsypu z poskubanym pierzem, bo mogłoby fruwać po całej
izdebce.
Dzięki temu zajęciu nikt nie był samotny, a i praca szła żwawiej.
Skubanie pierza stanowiło jedną z niewielu przecież możliwych wówczas form
towarzyskiego życia na wsi. Gospodyni, która nie urządziłaby "wyskubka", nie
miała co liczyć na sąsiedzką pomoc na drugi rok. Kiedy skończono skubać pierze w
jednym domu, to całe towarzystwo przenosiło się do innego i tak mijał wieczór za
wieczorem. |
Kapusta oprócz ziemniaków stanowiła podstawę pożywienia
ludności wsi. Były takie domy, w których codziennie gościła na stole kapusta z
ziemniakami, kapusta z grochem, grzybami, barszcz na kwasicy, pierogi z kapustą i tak
można by wymieniać.
Największa troską gospodyni było to, by się tylko "udała", zawiązała duże
głowy i aby jej gąsienice nie zjadły. Do kiszenia zabierano się już po wszelkich
pracach polowych, nie później jednak niż do końca października. Później kapusta
mogłaby się zepsuć, a nie ukisić. Było to też rytualne wręcz zajęcie.
Najpierw trzeba było umyć i wyparzyć beczkę, robiono to
wrzącą wodą oraz przez wrzucanie rozgrzanego kamienia do środka. Mężczyźni i
kobiety zbierali się wspólnie w jednym domu i przygotowywano kapustę do zakiszenia.
Obierano kapustę z żółtych i zabrudzonych liści oraz wycinano głębie. Następnie
trzeba było umówić się na określony dzień z kimś, kto miał dobrą szatkownicę
(nie wszyscy ją mieli, bo sporo kosztowała, a poza tym uważano, że na ten jeden dzień
w roku można pożyczyć). W bełdnie najlepszą szatkownicę miał Maciej Sroka "spod
lasu" i to onakrążyła od domu do domu w Kamionnej, Żegocinie i Bełdnie całą
jesień.
Na prześcieradle układano obrane i przekrojone na połowę główki
kapusty. Gdy już wszystko było gotowe wnoszono beczkę do kuchni. Do cebrzyka wlewano
ciepła wodę i osoba, która miała deptać kapustę, rozpoczynała długi proceder mycia
nóg. Wodę gospodyni zmieniała czasem trzykrotnie. Nogi myto dokładnie szarym mydłem,
ścierano naskórek ostrym kamieniem rzecznym jak obecnie pumeksem, dokładnie obcinano
paznokcie i po tych wszystkich czynnościach można było wejść do beczki.
Dwóch krzepkich mężczyzn brało mającą deptać kapustę i
przenosiło ją do beczki. Często osoba musiała być ubrana w tradycyjny, dawny strój:
szeroką spódnicę i barwną chustkę. Bez tego kapusta nie mogła się udać. Zabierano
się do "krązanio" czyli szatkowania drobno kapusty.
Dno beczki podsypywano najpierw mąką, potem układano ładne, drobne
liście kapusty, dawano nieco liści dębowych i sypano na to stopniowo poszatkowaną
kapustę przesypując ją kminkiem, solą, dodając nieco liści bobkowych i trochę
jabłek, które po ukiszeniu stanowiły prawdziwy przysmak w zimie. Ten, kto deptał
(ubijał) kapustę, musiał tak długo chodzić w kółko, aż wyszedł z niej sok i
piana. Potem dopiero można było dosypać następną warstwę.
Takie szatkowanie i ubijanie trwało cały wieczór, bo czasem do
takiej beczki wchodziło 3 lub więcej kop (180 szt.) kapusty. Czas wypełniony pracą
umilało wspólne śpiewanie lub opowiadanie różnych wydarzeń.
Na zakończenie wkładano na ubitą kapustę denko lub
"dągi" (dopasowane deseczki), które obciążano kamieniem. Beczka stała tak w
kuchni 3 tygodnie, aż się w cieple kapusta zakisiła. Dopiero kwaśną wytaczano do
sieni lub piwnicy i przykrywano szczelnie płachtą, by "coś" do niej nie wpadło. |
Mężczyźni także nie marnowali długich wieczorów. Wielu
z nich starało się wykorzystać ten czas na wykonanie naczyń ze słomy i wikliny.
Naczynia miały różnorodne zastosowanie, począwszy od koszy służących do
przenoszenia płodów rolnych, opałek, "słomianek" do pieczenia chleba, a
skończywszy na beczkach do przechowywania zboża. Wyplatanie koszyków było zajęciem
pracochłonnym. Przy tej czynności posługiwano się drewnianym przyrządem do
rozszczepiania łoziny lub korzeni, iglicą, nożycami, żelazem do ubijania plecionki.
Najpierw z grubszej gałęzi formowano tzw. obłąk. To na nim opierał się cały
szkielet kosza. Później formowano dno, następnie przeplatano gałązki wikliny. Różne
wytwarzano kosze: duże często nazywane "plewioki" do noszenia plew, duże do
noszenia słomy i siana, małe - do ziemniaków, na dymiony, "siwoki" do siania
zboża. W Bełdniei już rzadko spotkać można gospodarza, który sam potrafi wypleść
koszyk - robi to jeszcze pan Krzysztof Bilski. Zawód ten należy do ginących. Nikt
natomiast już nie robi słomianek - naczyń wykorzystywanych do wypieku chleba. To
właśnie w nich wyrastały bochny, które później przekładano na łopatę. Oprócz
koszy i słomianek gospodarze robili także miotły. Wykonywano je z pręci wierzbowych
lub brzozowych, które przycinano i łżczono w całość, spinając je w kilku miejscach
gałązką wierzbową lub drutem. |