Strona główna

"GOSPODARSKIE SMAKI BEŁDNA"
IV. PROMOCJA DZIEDZICTWA KULTUROWEGO ZIEMI ŻEGOCIŃSKIEJ

  Darcie pierza. Młocka cepami.
Dawne jesienne zajęcia mieszkańców Bełdna: darcie pierza i młocka.

   Ludność Bełdna przed wojną i po wojnie była biedna i tylko zamożniejsi gospodarze mogli sobie zabić świnię. Można było na jarmarku, czy u Żyda Marka kupić kiełbasy albo słoniny, ale na 1 kilogram trzeba było pracować ciężko cały dzień.   
   Najczęstszym pożywieniem były:
- ziemniaki z kwaśnym mlekiem lub wodą z marchewką i pietruszką okraszoną skwarkami, zwaną często "zalewajką" lub "zupą z gwoździa",
- "korpiele" (brukiew biała) gotowana lub pieczona.
    Zima spało się dłużej. Wiosną, latem i jesienią, dorośli wstawali skoro świt. Dzień rozpoczynali odmawianiem "po cichu", na klęczkach pacierza. Dzieci wstawały później, także zaczynały dzień od pacierza omawianego "na głos" razem z matką. Po odmówieniu pacierza dorośli zabierali się za karmienie inwentarza. Kiedy był już nakarmiony, można było zasiąść do śniadania. Najczęściej jadano tak zwaną "bryję", czyli kaszę z pszennej i razowej mąki gotowanej na mleku. W czasie ciężkich robót spożywano 5 posiłków dziennie: śniadanie, II śniadanie, obiad, "juzynę" czyli podwieczorek i kolację. Na śniadanie, II śniadanie i podwieczorek jadano przeważnie chleb pieczony w domu przez gospodynię, popijając mlekiem lub białą kawą zbożową. Na obiady w dni powszednie jadano: żur z ziemniakami (jesienią był on często z grzybami), groch, kapustę z grochem i ziemniaki, fasolę, kaszę jęczmienną i jaglaną, kluski kładzione na mleku. W niedzielę jedzenie było inne: na śniadanie do chleba było masło, ser, jajko, słonina, czasem kiełbasa lub marmolada. W maju do jajecznicy dodawano lubczyku, a jesienią grzyby. Na obiad był rosół z kluskami, makaronem robionym lub rosół z ziemniakami. Na drugie danie: pierogi, naleśniki, kasza jaglana z serem, makaron z serem, jagodami lub jabłkami. Mięso bywało z królika, kogutka gołębia, czasem z kury, świni czy cielęcia. Porcje obiadowe zawsze dzieliła gospodyni.
     Kobiety oprócz gotowania zajmowały się praniem ręcznym, pieczeniem chleba, malowaniem i ozdabianiem izb, czasem nawet dwa razy do roku , no i oczywiście wychowaniem dzieci. Kiedy meżczyźni poszli na wojnę, albo do roboty na Węgry, kobiety musiały chwycić za pług, kosę, wykonać orkę, obsiać pola, zaprzęgać krowy do "jarzma", a kto miał konia - to i jeździć furmanką.
    Przed wojną i po wojnie niewielu ludzi mogło sobie pozwolić na kupno odzieży, czy obuwia. Były trudności z materiałami i nie było pieniędzy. Chodzono zatem boso, a do kościoła, czy do szkoły pożyczano butów, a nawet ubrań. Z tego tez powodu zaczęto we wsi uprawiać len, z którego robiono płótno. Z cienkiego płótna szyto koszule dla chłopów, sukienki dla dzieci i spódnice. Z grubego zaś szyto "portki" i "górnice" - coś w rodzaju płaszcza. Dzieci i młodzież i chłopi do roboty w polu najczęściej nosili ubrania z najtańszego materiału zwanego "cajkiem". Kiedy sytuacja się poprawiła zaczęto nosić koszule lniane, lepsze portki (często zwane "rajtkami" z powodu wąskich nogawek), buty z cholewkami zwane - "warszawiakami". Kobiety nosiły suknie lub spódnice i bluski z długim rękawem (zwłaszcza do kościoła nie wolno było nosić krótkich rękawów) zapinane na guziki lub zatrzaski często zwane "kaptonikami" oraz coś w rodzaju serdaka - bez rękawów, często podszyte zwłaszcza jesienią lub zimą skórkami owczymi lub króliczymi. Na głowach noszono chustki, mężczyźni zaś berety, mycki lub kapelusze.

WYMŁOCEK

     Często jeszcze jesienią trwała młocka. Odbywało się to przy pomocy cepów. Było to proste narzędzie do ręcznego omłotu zbóż. Składało się z dwóch drążków: dłuższego - dzierżaka i krótszego (cięższego) - bijaka, połączonych rzemiennym wiązaniem. Młócenie cepami było bardzo czasochłonne i zwykle trwało cały rok. Czynność tę wykonywały dwie osoby uderzając na przemian w rozścielone na klepisku zboże.
    Cepy przetrwały do pozwy XX wieku, potem wyparła je młockarnia. Dzięki niej można było szybciej młócić zboże, ale angażowało to tez więcej osób: do rozcinania snopków, zadawania do maszyny, wygarnywania zboża spod młockarni, odrzucania słomy, wrzucania jej do stodoły lub na stóg itp.
    Młocka byłą ciężką pracą . Po skończeniu pracy ludzie schodzili ze swych stanowisk zakurzeni, umorusani i zmęczeni.
Nie rozchodzili się jednak do domów. Teraz rozpoczynał się wymłocek. Gospodyni ustawiała przed domem ławę i zastawiała ją obficie. Na stole pojawiały się swojskie wędliny, kiszone ogórki, świeżo upieczone kołacze. Nie mogło także zabraknąć gorzałki, która pomagała odkazić mocno zapylony organizm. Następowało wspólne świętowanie. Znikało gdzieś nagle zmęczenie. Był czas na wspólny śpiew, długie rozmowy przy świetle księżyca. Tak jak jeszcze przed chwilą ludzi łączyła wspólna praca, tak teraz łączyła ich radość z jej wykonania. Wymłocek przeciągał się czasem do późnych godzin nocnych, a nazajutrz wszyscy rześcy i zadowoleni zjawiali się ranem w kolejnej stodole, gdzie znów warczała młocarnia.

DARCIE PIERZA

    Kiedy dni były krótkie, a wieczory długie i chłodne, przystępowano do darcia pierza lub jak czasem mówiono skubania pierza. W każdym domu hodowano gęsi lub kaczki. Pierze było potrzebne na poduchy i pierzyny, które każda dziewczyna otrzymywała od matki jako wyprawę ślubną (wiano). Jeśli córek w domu było kilka, to przygotowanie wyprawy należało zacząć wystarczająco wcześnie. Można było kupić pierzynę gotową np. u Żyda, ale było to uważane za tzw. "niehonor". Zatem już w październiku i listopadzie przystępowano do darcia pierza.
    Kobiety i dziewczęta zbierały się w jednym domu i po wieczornym obrządku skubały pierze. W piecu buzował ogień, ktoś opowiadał jakieś ciekawe wydarzenia, historie, czasem o strachach i duchach, czasem jak to wśród kobiet bywa - po prostu plotkowano. Często śpiewano pieśni kościelne, albo ludowe przyśpiewki.
    Dość często ten błogi nastrój przerywali chłopcy, którzy wpadali do izby znienacka, dmuchali co sił w piersiach w pierze. Pióra zaś fruwały po całej izbie. Nikt się na to nie gniewał. Wiedziano, że to tylko figle. Kiedy skończono pracę, urządzono tzw. wyskubek. Upieczono placki, kołacze, przygotowano nalewki, zapraszano chłopców - często muzykanta, ( w Bełdnie był m. in. Kacper Rogala, Kazimierz Kępa) i tańczono i śpiewano długo w noc. Trzeba było tylko pamiętać, by w izbie, gdzie tańczono nie było wsypu z poskubanym pierzem, bo mogłoby fruwać po całej izdebce.
    Dzięki temu zajęciu nikt nie był samotny, a i praca szła żwawiej. Skubanie pierza stanowiło jedną z niewielu przecież możliwych wówczas form towarzyskiego życia na wsi. Gospodyni, która nie urządziłaby "wyskubka", nie miała co liczyć na sąsiedzką pomoc na drugi rok. Kiedy skończono skubać pierze w jednym domu, to całe towarzystwo przenosiło się do innego i tak mijał wieczór za wieczorem.

KISZENIE KAPUSTY
Inscenizacja szatkowania i kiszenia kapusty.  Inscenizacja szatkowania i kiszenia kapusty.

    Kapusta oprócz ziemniaków stanowiła podstawę pożywienia ludności wsi. Były takie domy, w których codziennie gościła na stole kapusta z ziemniakami, kapusta z grochem, grzybami, barszcz na kwasicy, pierogi z kapustą i tak można by wymieniać.
Największa troską gospodyni było to, by się tylko "udała", zawiązała duże głowy i aby jej gąsienice nie zjadły. Do kiszenia zabierano się już po wszelkich pracach polowych, nie później jednak niż do końca października. Później kapusta mogłaby się zepsuć, a nie ukisić. Było to też rytualne wręcz zajęcie.
     Najpierw trzeba było umyć i wyparzyć beczkę, robiono to wrzącą wodą oraz przez wrzucanie rozgrzanego kamienia do środka. Mężczyźni i kobiety zbierali się wspólnie w jednym domu i przygotowywano kapustę do zakiszenia. Obierano kapustę z żółtych i zabrudzonych liści oraz wycinano głębie. Następnie trzeba było umówić się na określony dzień z kimś, kto miał dobrą szatkownicę (nie wszyscy ją mieli, bo sporo kosztowała, a poza tym uważano, że na ten jeden dzień w roku można pożyczyć). W bełdnie najlepszą szatkownicę miał Maciej Sroka "spod lasu" i to onakrążyła od domu do domu w Kamionnej, Żegocinie i Bełdnie całą jesień.
    Na prześcieradle układano obrane i przekrojone na połowę główki kapusty. Gdy już wszystko było gotowe wnoszono beczkę do kuchni. Do cebrzyka wlewano ciepła wodę i osoba, która miała deptać kapustę, rozpoczynała długi proceder mycia nóg. Wodę gospodyni zmieniała czasem trzykrotnie. Nogi myto dokładnie szarym mydłem, ścierano naskórek ostrym kamieniem rzecznym jak obecnie pumeksem, dokładnie obcinano paznokcie i po tych wszystkich czynnościach można było wejść do beczki.
    Dwóch krzepkich mężczyzn brało mającą deptać kapustę i przenosiło ją do beczki. Często osoba musiała być ubrana w tradycyjny, dawny strój: szeroką spódnicę i barwną chustkę. Bez tego kapusta nie mogła się udać. Zabierano się do "krązanio" czyli szatkowania drobno kapusty.
    Dno beczki podsypywano najpierw mąką, potem układano ładne, drobne liście kapusty, dawano nieco liści dębowych i sypano na to stopniowo poszatkowaną kapustę przesypując ją kminkiem, solą, dodając nieco liści bobkowych i trochę jabłek, które po ukiszeniu stanowiły prawdziwy przysmak w zimie. Ten, kto deptał (ubijał) kapustę, musiał tak długo chodzić w kółko, aż wyszedł z niej sok i piana. Potem dopiero można było dosypać następną warstwę.
    Takie szatkowanie i ubijanie trwało cały wieczór, bo czasem do takiej beczki wchodziło 3 lub więcej kop (180 szt.) kapusty. Czas wypełniony pracą umilało wspólne śpiewanie lub opowiadanie różnych wydarzeń.
    Na zakończenie wkładano na ubitą kapustę denko lub "dągi" (dopasowane deseczki), które obciążano kamieniem. Beczka stała tak w kuchni 3 tygodnie, aż się w cieple kapusta zakisiła. Dopiero kwaśną wytaczano do sieni lub piwnicy i przykrywano szczelnie płachtą, by "coś" do niej nie wpadło.

MĘSKIE ZAJĘCIA

    Mężczyźni także nie marnowali długich wieczorów. Wielu z nich starało się wykorzystać ten czas na wykonanie naczyń ze słomy i wikliny. Naczynia miały różnorodne zastosowanie, począwszy od koszy służących do przenoszenia płodów rolnych, opałek, "słomianek" do pieczenia chleba, a skończywszy na beczkach do przechowywania zboża. Wyplatanie koszyków było zajęciem pracochłonnym. Przy tej czynności posługiwano się drewnianym przyrządem do rozszczepiania łoziny lub korzeni, iglicą, nożycami, żelazem do ubijania plecionki. Najpierw z grubszej gałęzi formowano tzw. obłąk. To na nim opierał się cały szkielet kosza. Później formowano dno, następnie przeplatano gałązki wikliny. Różne wytwarzano kosze: duże często nazywane "plewioki" do noszenia plew, duże do noszenia słomy i siana, małe - do ziemniaków, na dymiony, "siwoki" do siania zboża. W Bełdniei już rzadko spotkać można gospodarza, który sam potrafi wypleść koszyk - robi to jeszcze pan Krzysztof Bilski. Zawód ten należy do ginących. Nikt natomiast już nie robi słomianek - naczyń wykorzystywanych do wypieku chleba. To właśnie w nich wyrastały bochny, które później przekładano na łopatę. Oprócz koszy i słomianek gospodarze robili także miotły. Wykonywano je z pręci wierzbowych lub brzozowych, które przycinano i łżczono w całość, spinając je w kilku miejscach gałązką wierzbową lub drutem.

Opracowanie: Anna Rogala

wstecz